Polskie Góry

[POLISH MOUNTAINS PROJECT]


Nasza pierwsza wyprawa w polskie góry rozpoczęła się nagle i bez większego przygotowania. Zaledwie kilka dni wcześniej wróciliśmy z pięknej zielonej wyspy. Zdążyliśmy się rozpakować, posiedzieć kilka wieczorów z rodziną i spotkać ze znajomymi, by już kilka dni później zmierzać za kolejną przygodą. To była podróż odwlekana od wielu lat, podróż do jednych z najpiękniejszych zakątków Polski, podróż w polskie Tatry i Bieszczady! Gdy już dotarliśmy do celu, aż żal za serce ściskał że dopiero teraz! A zaczęło się od podróży autostopem z Mazur na południe Polski do Legnicy.

Muszę się przyznać, że to był tak naprawdę pierwszy raz, gdy wybrałem się w podróż w ten sposób. Jest coś niesamowitego w podróży "na stopa". Po pierwsze poznaje się ciekawych ludzi z inspirującymi historiami. Długa z pozoru, kilkugodzinna droga upływa w expresowym tempie i wysiadając pozostaje uczucie niedosytu i chęć ponownego spotkania. Po drugie jest w tym coś mistycznego. Zawsze, gdy byliśmy w pośpiechu i potrzebowaliśmy dotrzeć z punktu A do punktu B, udawało nam się to, choć rozsądek mówił, że to nie do zrobienia! I tak właśnie rozpoczęła się nasza podróż. Wyruszyliśmy w piątek a już w sobotę rano mieliśmy biec w Pierwszym Górskim Półmaratonie Ślężańskim po drugiej stronie Polski! W ciągu jednego dnia, bez większych przeszkód, przebyliśmy odległość prawie 650 km do Legnicy! Ci, którzy jeżdżą autostopem zapewne mnie rozumieją, gdyż niejednokrotnie później, gdy nie byliśmy w pośpiechu, potrafiliśmy stać po kilka godzin w jednym punkcie czekając na przyjaznego kierowcę! Odrobina magii.

I tak następnego dnia, wypoczęci i zelektryzowani czekającym wyzwaniem ruszyliśmy do Sobótki na nasz pierwszy górski półmaraton. Wspaniale zorganizowana impreza i przepiękna trasa na masywie Ślęży! Bieg po szlaku górskim to niesamowite przeżycie, taki powrót do czasów dzieciństwa, gdy odkładało się na bok wszelkie myśli o konsekwencjach ewentualnych upadków i z dziką radością gnało się na oślep z przyjaciółmi, bez wyraźnego celu, tam dokąd poniosą nogi, tam dokąd prowadzi ścieżka. Jak sobie teraz przypomnę ten dzień, to napotkani turyści pewnie myśleli o nas jak o grupie wariatów, pędzących na złamanie karku. I pewnie niewiele się mylili, co poczułem gdy zbiegając po półmetrowych kamiennych stopniach złapał mnie skurcz w obu nogach a wyszedłem z tego cało bo siła uderzeń o stopnie rozbiła spięte mięśnie! Ale kto by tam wtedy o tym myślał, z dzikim uśmiechem na twarzy i bólem w łydkach gnało się dalej bo meta już tuż tuż a na niej piękny, ręcznie wykonany, ceramiczny medal! Jednym słowem było warto.

Gdy emocje już z nas opadły, ruszyliśmy w dalszą drogę ku polskim Tatrom. Zaczęliśmy od zwiedzania pięknych południowych miast Polski: Legnicy, Wrocławia i Krakowa. Każde z bogatą, burzliwą historią i wielowiekową architekturą, czasami, jak w przypadku Legnicy, zrujnowaną wichrami wojny. Bywa i tak, że brak czegoś potrafi zrobić na człowieku potężne wrażenie i natchnąć do refleksji. Tak też było w przypadku "brakującej" części starego miasta w Legnicy z którą lata okupacji nie obeszły się łagodnie i pozostawiły głębokie blizny. To jednak co pozostało, uzmysławia, jak piękne było to niegdyś miasto! Być może z czasem, mieszkańcy zdołają przywrócić je do dawnej świetności, ale nawet teraz, warto się tam wybrać by poczuć jego klimat.

Z Legnicy do Wrocławia dotarliśmy z przesympatycznym Panem Jackiem, lokalnym patriotą, który opowiadał nam o wspaniałościach otaczających nas terenów, o ich historii i miejscach godnych odwiedzenia. Na koniec naszej wspólnej podróży okazało się, że jest menadżerem Wrocławskiego Dworca Głównego i zaprosił nas na niezapomnianą wycieczkę po tej odrestaurowanej perełce architektury. Za czasów jej świetności sypiał tu nawet austro-węgierki cesarz podróżujący koleją, będącą szczytem ówczesnych osiągnięć technologicznych. Podziwialiśmy przepięknie zdobione wnętrza, szczególnie elementy kasetonów olśniewające delikatnymi, bogatymi zdobieniami. Tym bardziej szokujący był fakt, iż są one wykonane z metalu! Na zakończenie wycieczki Pan Jacek dał nam zadanie, mieliśmy odnaleźć wszystkie dworcowe krasnale. I tak wyruszyliśmy na poszukiwania a z dworca w kierunku starego miasta szlakiem miniaturowych mieszkańców miasta. Nie bez powodu jest ono uznawane za jedno z najpiękniejszych w Polsce!


Po Wrocławiu przyszedł czas na Kraków, starą, dostojną stolicę Polski, siedzibę królów. Miasto zrobiło na nas wielkie wrażenie, gdy dotarliśmy tu późnym wieczorem przywitał nas widok oświetlonego Wawelu nad którym promieniała pełnia księżyca. Niezapomniany widok, niczym bogaty klejnot, górujący nad dostojnym miastem, warownia godna władców, na dodatek strzeżona przez smoka! Spacer ulicami starego miasta zawiódł nas na rynek główny z Sukiennicami wprost do "Piwnicy pod baranami". To niezwykle klimatyczne miejsce. stało się od tej pory naszą mekką, do której zmierzamy zawsze będąc w Krakowie! Następnego dnia, po noclegu na ul. Floriańskiej, dwa kroki od cudownej Bazyliki Mariackiej, ruszyliśmy do starej żydowskiej dzielnicy Krakowa, na Kazimierz. To wyjątkowe miejsce zapadło nam głęboko w pamięci. Z wciąż odciśniętym piętnem wojny i jakby ścielącym się na chodnikach uczuciem smutku, nostalgii. Niektórym może wydawać się obskurnym zakątkiem, nam przypadło do gustu. Przemierzaliśmy kolejne alejki tej starej dzielnicy, niczym odkrywcy poszukujący skarbów, a jest ich tam wiele, jeśli tylko chce się je znaleźć.

I tak stanęliśmy na ostatnim odcinku naszej podróży do Tatr, słynnej Zakopiance. Przezabawny punkt do łapania "stopa". Auta tradycyjnie stojące w korku przesuwały się z zawrotną prędkością 10km na godzinę by co parę metrów stanąć w bezruchu. Dawało nam to niepowtarzalną okazję by witać się z kierowcami uśmiechem, czasami zagadać w poszukiwaniu tego jednego, łaskawego, który zabrałby nas do Zakopanego. Nagle zatrzymał się przed nami autobus z wycieczką szkolną, z otwartych drzwi wychylił się uśmiechnięty Pan Darek i zaprosił nas na pokład! Tego się nie spodziewaliśmy! I tak spełniło się jedno z moich dziecięcych marzeń, by z wycieczką szkolną pojechać w Tatry. Jak widać na spełnianie marzeń nigdy nie jest za późno. W dodatku dostaliśmy zaproszenie na pierwszą wyprawę w góry do Doliny Pięciu Stawów.

Pierwszego dnia Tatry przywitały nas przepiękną pogodą. Pomimo, iż był to początek października, w krótkich rękawkach prażyliśmy się na słońcu, spacerując wraz z naszą wycieczką z Palenicy Białczańskiej w kierunku "Piątki". Droga prowadziła nas do Wodogrzmotów Mickiewicza by później gwałtownie skręcić na zielony szlak wiodący przy potoku Roztoka do Siklawy a stamtąd w Dolinę Pięciu Stawów. Cudowne widoki otaczały nas z każdej strony, głosom zachwytu nie było końca a w pamięci szczególnie zapadły widoki Orlej Perci oraz Gerlacha. Przyszła pora pożegnania z Panem Darkiem i ekipą. Postanowiliśmy przebyć trudniejszą trasę i żółtym szlakiem dotarliśmy na nasz pierwszy dwutysięcznik Szpiglasowy Wierch (2172 m n.p.m.) skąd rozpościerał się oszałamiający widok na Tatry Wysokie. Naszą trasę zakończyliśmy w słynnym "Morskim Oku". 

Kolejny dzień rozpoczęliśmy wyjątkowo wcześnie, pobudką o 4 rano by po niemrawym śniadaniu i kubku kawy o 5:30 ruszyć na szlak. W nocnej ciszy i nabożnej atmosferze przebywaliśmy trasę dookoła Morskiego Oka rozświetlonego blaskiem księżyca niczym wielką latarnią. Pokonywaliśmy ją w wielkim tempie, być może podświadomie przeczuwając nadchodzącą zmianę. Wschód słońca powitaliśmy już nad Czarnym Stawem a naszym oczom ukazała się przepiękna panorama. Do serca napłynęła radość a z każdym krokiem w górę rósł nasz zachwyt. Do tej pory pamiętam jakie wrażenie zrobiły na mnie skłębione po Słowackiej stronie chmury oświetlone wschodzącym słońcem, niczym fala przypływu skłębiona pod murami. Zachwyt jednak nie trwał długo, 15 minut przed szczytem, "fala" przybrała i przelała się przez góry. Widoczność spadła do kilku metrów, a my targani wiatrem poczuliśmy październikowy chłód. Rysy (2499 m.n.p.m.), najwyższy wierzchołek w Polsce, zdobyliśmy już o 8 rano, Dwu i pół godzinny marsz okazał się zbyt wolny by ujrzeć panoramę Tatr ze szczytu.

Spędziliśmy na wierzchołku dwie godziny, wyskoczyliśmy rozgrzać się do słowackiej "Chaty pod Rysami" i gdy wracaliśmy pogoda jeszcze bardziej się pogorszyła, targając nami silnymi podmuchami, przejmująco zimnego wiatru. Nieco zawiedzeni ponownie weszliśmy na szczyt by szybciutko zejść w dół do Morskiego Oka. Na widoki z Rysów będziemy musieli poczekać aż do zimy.

Po krótkim wypoczynku w Zakopanem, ponownie ruszyliśmy w góry. Tym razem szlakiem przez Nosal i Kuźnice dotarliśmy na Kasprowy Wierch by dotrzeć na nocleg do położonego w przepięknej Hali Gąsienicowej schroniska "Murowaniec". Plan był bardzo ambitny - pobudka o 3 rano, by już o 4 wyruszyć w drogę czarnym szlakiem, przejść do przełęczy, a następnie stokiem wspiąć się na Świnicę (2301 m.), by przez Zawrat dotrzeć do Koziego Wierchu (2291 m.) i Skrajnego Granatu (2225 m.). Słynna Orla Perć. Księżyc i gwiazdy świeciły radośnie, wschód słońca na wierzchołku Świnicy wydawał się tak realny. Wszystko popsuło się tuż przed przełęczą, w ciągu kilku chwil szczyty przesłoniły chmury i mgła tak gęsta, że widoczność spadła do dwóch metrów. Brnęliśmy dalej w nadziei, że zmiana przyjdzie wraz ze świtem. Najpierw go usłyszeliśmy, potem o mały włos nie zwalił nas z nóg! Południowy halny, wiatr tak silny, że na przełęczy musieliśmy trzymać się drogowskazu by nie zostać zdmuchniętym. W tych warunkach próba wejścia na Świnicę byłaby szaleństwem. Nie było innego wyjścia jak odwrót do schroniska. Na pocieszenie została Świnica za dnia - gdy wiatr z lekka zelżał oraz Kondracka Kopa (2004 m.) i Giewont (1985 m.).
Słynna Orla Perć nadal przez nas niezdobyta. Nadal mamy o czym marzyć! 

Po powrocie do Zakopanego odczytaliśmy smutne prognozy pogody i po chwili zastanowienia stwierdziliśmy, że to już czas by na jakiś czas pożegnać się z Tatrami i ruszyć w kolejne magiczne miejsce, Bieszczadzką Puszczę. Z różnymi przygodami dotarliśmy na miejsce i ruszyliśmy na szlaki, jakże odmienne od tych Tatrzańskich! Chodząc po bieszczadzkich lasach zastanawialiśmy się, co tak naprawdę decyduje o pięknie i wyjątkowości tych miejsc? Co sprawia, że ci, którzy tu w końcu dotrą nie chcą stąd wyjeżdżać? Byliśmy lekko zawiedzeni, mieliśmy nadzieję na malownicze leśne pejzaże, ale liście zrobiły nam psikusa i spadły tydzień wcześniej.

Zaczęliśmy to odczuwać z czasem, wraz z zabłąkanym promieniem słońca, który niespodzianie chlaśnie w twarz, lub gdy ogarnia cię poczucie mroku i tajemniczości. Powoli, bardzo powolutku, przestawaliśmy patrzeć na świat w zwyczajny, ogólny sposób. Zaczynaliśmy dostrzegać te tysiące szczegółów, drobnostek poukrywanych między kamieniami, gdzieś w leśnych ostępach. Wraz z nadchodzącym zmrokiem dopadała nas magia dźwięków i obrazów, pobudzających najdalsze zakamarki duszy. I wtedy, po kilkugodzinnej wędrówce przez puszczę, dostrzegliśmy w mroku światełko. Po całym dniu drogi, gdy na szlaku nie spotkaliśmy żywej duszy, wyglądała jak fatamorgana - stojąca w środku puszczy chata... Tym bardziej, że tętniła życiem. W środku, w kominku, wesoło płonął ogień, ktoś grał na bębnach, ktoś na gitarze, inni śpiewali, po chwili pojawiła się butelka krążąca po towarzystwie. Rafał sięgnął po "Buszującego w zbożu" Salingera z bogatej biblioteczki i przy świetle świec zagłębił się w lekturze. W całym budynku nie było prądu, ani bieżącej wody (którą nosi się ze studni). Wchodząc jesteś zobowiązany wyłączyć telefon komórkowy, takie są reguły "Chaty Socjologa", naszej przystani po pierwszym dniu wędrówki przez ten magiczny zakątek świata.

Dzień powitał nas przepięknym widokiem na Połoninę, rozciągającym się z malutkiego balkoniku na szczycie chaty. Ruszyliśmy w dalszą drogę przez puszczę, coraz bardziej zagłębiając się w tę krainę, w której widok drugiego człowieka staje się niezwykłą niespodzianką. Długa samotna wędrówka coraz bardziej zmieniała charakter naszej wyprawy. Nabrała ona nieco zadumy, refleksji, wytraciliśmy pęd a z krwi odeszła adrenalina, którą czuliśmy w Tatrach. Wioska, w której spędziliśmy noc w stodole, tylko pogłębiła nasze uczucie oddalania się od znanej nam cywilizacji.

Uwielbiam zapach siana o poranku, gdy wraz ze wschodem słońca budzi cię pienie koguta, a miejscowy kot łasi się do nóg. W takich chwilach przypominasz sobie sielskie chwile na wsi u babci, gdy po raz pierwszy piłeś jeszcze ciepłe mleko prosto od krowy, a pieczarki zbierałeś wprost z okolicznych pól. Z Ustrzyk Górnych ruszyliśmy na czerwony szlak, Szeroki Wierch. Po drodze Tarnica (1346 m.), Halicz (1333 m.), Rozsypaniec (1280 m.), lecz nie rozpiszę się tutaj o zapierających dech w piersiach widokach. Nasza droga była wędrówką we mgle z widocznością na dziesięć metrów. Targani wiatrem, tuląc się w kapturach i wypatrując drogi, prawie przegapiliśmy krzyż na Tarnicy. Lecz i takie warunki mają swój specyficzny klimat i było to ciekawe doświadczenie, choć żałujemy troszkę, że nie zobaczyliśmy tych pięknych wzgórz
o których tyle słyszeliśmy.

Po zejściu z gór jeszcze spacer z Wołosatych do Ustrzyk. Tak dla jasności, Wołosate to już "koniec świata", dalej tylko łaziki straży granicznej i Ukraina. I na tej trasie, na której nic nie jeździ, łapiemy "na stopa" wypasione Porsche. Tomek, doskonały kompan do pogawędek o górach, nalega jeszcze, że postawi nam obiad i grzańce! Następna knajpka, niby zamknięta, ale zapraszają nasi znajomi z siana w stodole. Już krąży butelka, płoną świeczki, śpiewy, muzyka. "Jedzą, piją, lulki palą, tańce, hulanka, swawola". A później już... znów zapach siana, pianie kogutów i łaszenie się miejscowego kota. Jednym słowem, Bieszczady.


W poszukiwaniu słońca, ruszyliśmy na Połoninę Caryńską. Piękny, malowniczy szlak i choć słońca "jak na lekarstwo", chłonęliśmy łapczywie widoki na całą Dolinę Sanu. Na nocleg zatrzymaliśmy się w schronisku na położonej na blisko tysiąc trzystu metrach nad poziomem morza Połoninie Wetlińskiej. Zasypialiśmy rozmarzeni widokiem czekającego nas za kilka godzin wschodu słońca. Zobaczyliśmy morze chmur, lecz powoli czując już klimat tych gór nie zasmuciło nas to. Bieszczady to nie jest miejsce, to stan ducha, to filozofia, specyficzny stopień wrażliwości, a co najważniejsze, to ludzie. Po prostu dobrzy, "naturalni", ludzie, wciąż jeszcze nieskażeni tym wszechobecnym i wkradającym się niepostrzeżenie komercjalizmem i wyrachowaniem. W Bieszczadach doznajemy lekkiego szoku, takiego dysonansu poznawczego, odkrywamy, że można inaczej, że są inne wartości, wedle których powinniśmy żyć.

Nasza górska podróż dobiegła końca! Przebyliśmy całą Polskę autostopem i przekonaliśmy się, że nie ma rzeczy niemożliwych, i że dobrych ludzi nie brakuje! Spotykaliśmy ich na naszej drodze, pomagali nam, opowiadali swoje przepiękne historie oraz obdarowali nas workiem pozytywnej energii i doświadczeń! Tatry i Bieszczady już na zawsze pozostaną w naszych sercach i dlatego, nasza kolejna wyprawa, znów zawiedzie nas w góry.